„Django” Quentina
Taratino nie jest filmem historycznym. Jest jednak umieszczony
w rzeczywistości, którą można nazwać „historyczną”. Oczywistym jest, że takowa będzie zmodyfikowana na potrzeby poetyki filmu, dlatego postaram się zaznaczyć kilka kwestii, które świadomy widz powinien wiedzieć.
w rzeczywistości, którą można nazwać „historyczną”. Oczywistym jest, że takowa będzie zmodyfikowana na potrzeby poetyki filmu, dlatego postaram się zaznaczyć kilka kwestii, które świadomy widz powinien wiedzieć.
Kilka głównych
informacji o filmie gwoli przypomnienia: dwóch łowców głów szuka
małżonki jednego z nich. Wszystko odbywa się w tle
dziewiętnastowiecznych amerykańskich plantacji w przeddzień wojny
secesyjnej. Niewolnictwo kwitnie, ale coraz silniejszy jest także
ruch abolicjonistów.
„Naginanie historii”
odbywa się w zasadzie na jednej płaszczyźnie, zaś na innej
stosunek do tejże wydaje się godny szacunku.
Zajmę się najpierw tym
„naginaniem”. Chodzi mianowicie o traktowanie niewolników przez
właścicieli plantacji. W „Django” stosunek tenże jest
przedstawiony z sadystyczną pasją psychopaty. Niewolnicy są bici
do utraty tchu i bezlitośnie zabijani. Za przykład niech posłuży
scena, w której Calvin Candie każe psom zagryźć D'Artagnana.
Znamienna jest szczególnie jego przemowa zaraz przed tym – że
prowadzi biznes i zapłaciwszy za czarnego pięćset dolarów,
oczekuje pięciu walk, inaczej uważa inwestycję za nieopłacalną.
Za to całkiem intratnym interesem jest dla niego rozkaz zagryzienia
tego właśnie Murzyna, na którego wydał pięćset dolarów.
Nie zamierzam twierdzić,
że los niewolników w USA był sielankowy, jednak sadyzm to lekka
przesada. Niewolnik był przede wszystkim narzędziem i własnością,
a logiczne jest, że o własność się dba, żeby dobrze
spełniała swoje zadanie. Niewolnicy nie mogli więc być tak
strasznie torturowani i ot tak zabijani (chyba, że ze względu na
jakieś ciężkie przewinienie i w tych miejscach oddaję autorowi
scenariusza honor), gdyż: a. popsułoby to morale reszty (mogłoby
nawet dojść do buntu – nie sądzę, żeby czarnoskórzy mieli
rzeczywiście szczególnie rozwinięty obszar mózgu odpowiedzialny
za służalczość), b. zniszczone narzędzie źle pracuje.
Pokłony należą się
Tarantino za doktora Schulza. Abstrahując od „ochów i achów”
nad grą aktorską i konstrukcją bohatera, chciałbym się skupić
na jednej z końcowych scen, która pozornie może wydawać się
bezsensowna, jednak jeśli przyjrzymy jej się z odrobiną
historycznych informacji, zauważymy że jest nie tylko całkowicie
logiczna, ale także fantastycznie zgodna z mentalnością
ówczesnych sfer wyższych (choć przyznam, że jej wpasowanie w
fabułę wyglądało na trochę naciągane).
Chodzi mianowicie o
scenę, w której Schulz zabija Calvina. Nasz łowca głów był
zdecydowanym abolicjonistą, a przy tym wykształconym i obytym w
towarzystwie europejskim dżentelmenem. Dlaczego nie chciał po
prostu podać ręki Calvinowi i wolał zastrzelić go, poświęcając
także i własne życie? Chodziło tu o honor, taki jaki dla
dziewiętnastowiecznego dżentelmena był sprawą bardzo istotną,
ważniejszą niekiedy od życia. Calvin był natomiast dla
oświeconego europejczyka tego czasu symbolem zepsucia i ciemnoty
umysłowej, a do tego zbrodniarzem przeciw drugiemu człowiekowi,
zwykłym mordercą i sadystą. Dla szanującego się dżentelmena
wystarczającą obrazą było zasiadać z kimś takim przy stole.
Schulz po prostu nie wytrzymał napięcia.
Do jednego można by się
jednak przyczepić w tej scenie – mianowicie bardziej prawdopodobne
byłoby wyzwanie Calvina na pojedynek przez Schulza, a nie nagłe
zamordowanie, jednak to zapewne trzeba zrzucić na karby chęci
zaskoczenia widza.
Nie ma sensu oceniać
„Django” jak film historyczny, gdyż takim po prostu nie jest.
Warto jednak mieć świadomość, że wobec tego faktu, nie stara się
on nawet przedstawić historii zgodnie z faktami. Okazuje się
jednak, że mimo takiej swobody, autorzy podeszli do matki wszelkich
nauk z należytym szacunkiem. Oprócz sadystycznej poetyki, jaką
Tarantino najwyraźniej lubi, nie można mówić o jakichś większych
błędach.